wtorek, 2 marca 2010

RUDZIELEC - chłopiec do bicia




Szybko przyszedł na świat. Urodził się w domu. Pierworodny syn, spadkobierca rodzinnego majątku. Spełniło się marzenie ojca. Zapanowała radość.Taka jak wszędzie, gdy pojawi się nowy człowiek. Niemowlę było ruchliwe: wierzgało nóżkami i kręciło główką. Mijały dni. Brzdąc rósł zdrowo i nie chorował. Reagował już uśmiechem na bliskich. Był ciekawy wszystkiego. Patrzył często na coś lub na kogoś z otwartą buzią. Rodzice cieszyli się z jedynaka i patrzyli na niego jak na obrazek. Kiedy pewnego dnia zauważyli, że ich malec ma włosy koloru płomieni, wpadli w rozpacz. Na wsi ludzie nie lubią takich. Nie tolerują innych od siebie. Jak tylko zaczął chodzić, dzieciaki z sąsiedztwa spostrzegły jego czerwoną główkę.

-Czerwonogłowiec! Czerwonogłowiec! Łap nas! - krzyczały.

Józio (bo tak miał na imię) ganiał dziecięcą ferajnę. Rzucał w nią nawet kamieniami. Podobne sceny powtarzały się częściej. Zapomniano o pięknym imieniu, jakie nadano chłopcu przy chrzcie. Zwali go: Rudy. Wszystkich drażniła jego odmienność.Jeden rudy wśród tylu białych, czarnych i siwych. Czuł że nie jest akceptowany pśrodowisko. Intuicyjnie wyczuwał też niepokój rodziców, którzy chcieli mieć inne dziecko.
Kiedy zaczął uczęszczać do szkoły, podwoiły się problemy. Chłopak miał słabą pamięć, nie potrafił nawet odwzorować literki i przesylabizować słowa. Badania psychologiczne stwierdziły niedorozwój umysłowy. Repetowałł pierwszą klasę. Nauczyciele łudzili się, że będzie lepiej. Matka nie chciała go oddać do szkoły specjalnej.

Mój syn nie jest taki głupi, to nauczyciele zawzięli się na niego – powtarzała z uporem.

Józio był bardzo żywotny. Na przerwach wszczynał bójki. Zawsze szukał słabszych. Łapał dzieciaki za szyję i próbował je dusić. Dyżurujący nauczyciele wciąż interweniowali. A do nich też miał wrogi stosunek.Wyczuwał ich pogardliwe spojrzenia, wyzywanie do tablicy i kpiny wobec całej klasy. Powszechny śmiech budziła wełniana czapka szczelnie ukrywająca włosy. Złośliwcy zrywali ją z głowy, aby ujrzeć co się pod nią kryje. Rudy bronił się i wykrzykiwał niencenzurouwalne słowa. Czasami nawet płakał z tego powodu. Nie chciał chodzić do szkoły. To było jego piekło. Małoooo kto wiedział, cierpi. Uznawano go często za winnego.Stawiano na środku korytarza na apelu i wtedy padały słowa krytyki. Stojąc obok dyrektorki czuł się bohaterem.Wszyscy patrzyli na niego i czekali na karę dla Józia.

Nie skończył nawet podstawówki, ani szkoły specjalnej. Nie nauczył się żadnego zawodu. Pomagał rodzicom w gospodarstwie. Miał niezłą tężyznę fizyczną. Ludzie najmowali go do różnych prac polowych. A po skończonej robocie była wódka i kpiny.

Rudy! Zdejm czapkę, bo się spalisz!

Rudy, ja ci znajdą dobrą babę, bo już czas się żenić!

Upijali go, a potem wesoło rechocząc słuchali jego intymnych zwierzeń.Był takim chłopcem do bicia...

Kiedy zmarła Józiowi matka, nawet nie płakał na pogrzebie.Był jakiś obojętny, otępiały i skryty. Patrzył gdzieś przed siebie, gdy trumnę z ciałem wrzucano do dołu, tak jakby nic nie czuł.

Po śmierci rodzicielki dom zrobił się pusty i mroczny. Nie było komu ugotować i posprzątać. I tego uśmiechu - jak chleba powszedniego - zabrakło. Tuż pod sufitem w rogach pająki zrobiły sobie sieci. Nazlatywałooo się mnóstwo much...

Któregoś dnia wieczorną ciszę przerwał krzyk.

Ludzie !!! Ludzie!!! Pali się!!!!

Wszyscy wybiegli ze swych domów z rozkołatanymi sercami. Najpierw spojrzeli na własne zabudowania, a potem wypadli na drogę. Płonęła stodoła rodziców Józia. Rozszalały się płomienie.W tłumie stał też Rudy i śmiał się histerycznie. Szybko zorientowano się, kto jest winowajcą. Umieszczono go potem w Szpitalu Psychiatrycznym w Łukowie. Ludzie jeszcze długo rozmawiali o pożarze i o tym, który podpalił.Nazywają go wariatem.Mówią, że stracił rozum, że szatan go opętał.Boją się, że spali całą wieś tak jak obiecał.Chcą go ukarać.Ktoś z tłumu krzyczał, by go wrzucić w ogień, bo przercież wszystkich spali.

Tu w szpitalu Józio czuje się kimś. Chodzi zamaszyście i udaje ważnego.N a nagłowie nie ma już czapki. Szuka kontaktu z innymi.Ma też własne pragnienia, marzenia, radości i kłopoty, ale komu ma się zwierzyć.Ojciec już nie żyje.Nie ma do kogo.Chyba przyjdzie mu zostać w szpitalu, albo zajmie się nim jakiś ośrodek pomocy społecznej...

A tam, w rodzinnej wiosce, czarni, biali i siwi wciągnięci w kierat codziennych spraw wiodą swój żywot. Sześć dni pracują w pocie czoła, zaś siódemego klękają przed świętym ołtarzem szepcąc: “Ojcze nasz...Odpuść nam nasze winy...”, po czym wracają do swoich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz